Im więcej czasu mija od naszej lutowej podróży, tym mocniej Tajlandia odchodzi w baśniowe zaświaty, coraz mniej realna, tak że zastanawiam się czy rzeczywiście istnieje.

Teraz realna jest ruda kotka, śpiąca obok na pomarańczowym kocyku, świeżo upieczony chleb z suszonymi pomidorami, pomruk pieca grzewczego sączącego mozolnie ciepło w chłodne wnętrze naszego domu, wreszcie deszcz, pod którym uginają się listki oleandrów za oknem. To jest moja moja realna, przytulna rzeczywistość.

Niestety przerażająco realny jest też podskórny lęk, realna jest wojna na europejskiej granicy, nagłe, do niedawna niemożliwe przetasowania światowego porządku, dyskusje na temat słabnącej kondycji Europy, niewielkiego kontynentu o potężnej historii. A przecież już się wydawało, że historia dobiegła szczęśliwie do końca, wszystko jest już mniej więcej pewne i miało być tak pięknie…

Przemierzając olbrzymią i niezwykłą krainę Tajów, nieśliśmy w sobie naszą europejskość.
Na pytanie „Skąd jesteś?” odpowiadaliśmy w zależności od kaprysu, że z Polski, albo że z Grecji. Oba kraje często okazywały się dla Tajów białą plamą na mapie świata, dodawaliśmy więc, że „z Europy”, czując w sercu czułość, pomieszaną chyba z dumą i jakąś dziwną ulgą.
Patrzyliśmy w kierunku Europy z dystansu niemal 8 tysięcy kilometrów, z czułością pielęgnując w duszy ckliwe wspomnienie zapachu chleba, smaku sera i wina, nieco hedonistycznej atmosfery spotkań w czystych, pięknie zaaranżowanych restauracjach.
Nieśliśmy w sercu obraz urokliwej uliczki dowolnej europejskiej starówki, odciśnięty w pamięci na zawsze defaultowy kształt kościelnych dzwonnic, wieżyczek, ratuszy, kościołów, kamienic, obrazy królów z berłem i w koronie. Tak, to nasz ukochany kontynent.

Wszystko zatem bezwiednie przesiewaliśmy przez europejskie sito. I raczej nie było w tym nic złego, zwłaszcza, że powstrzymywaliśmy się od osądów. Wiemy przecież, że i tak w podróży dotykamy prawdy po wierzchu, muskając leciutko cienką powłokę zjawisk.
Próbowaliśmy jak najwięcej zrozumieć, bo już od dawna nie wystarcza nam jedynie zbieranie „widoczków”.

Snując się wśród tajskich świątyń Sukhothai, nagle zrozumieliśmy, że ważniejsza od dziejów tajskiego króla, dajmy na to: „Raczapracza” jest jednak odpowiedź na pytanie: „Co my tu właściwie robimy? Po co tu jesteśmy?”
No bo po cóż nam historie tajskich władców o imionach niemożliwych do wypowiedzenia, nazwy dawnych królestw, które brzmią niczym zaklęcia z bajki: Lanna, Sukhothai, Ajutthaja…
Lanna, Sukhothai, Ajutthaja.
Upał i senność…

Czy zostanie w naszej głowie coś więcej niż wyłaniające się z wilgotnej, zielonej mgły stupy, posągi półnagich dawnych królów, uśmiech oblepionego złotkami Buddy, twarze napotkanych ludzi z plemienia Karenów Białych i Lahu? Czy zapamiętamy coś jeszcze prócz olśniewającej przyrody, brzydkich miast, świeżego zapachu zieleni, zmieszanego z wonią wilgoci i spalin, potu i maści tygrysiej… Co pozostawi w nas ten olbrzymi, potężny kraj spięty kilometrami kabli elektrycznych, tworzących supły niemożliwe do rozplątania? Jak długo będzie szumiał w uszach ten zadziwiający, wszechobecny nosowy zaśpiew – przeciąganie ostatniej sylaby, dobiegające zewsząd „haaaaaaa…”, ”kopkunkaaaaaaaa”, „sawadikaaaaaaaa”…

I jeszcze pamięć chłodnego wieczoru w górskiej wiosce plemienia Lahu na północy Tajlandii, kiedy to my wpatrujemy się w zachwycie w poszarpany masyw ChiangDao, a nasza gospodyni – kobieta z plemienia Lahu stawia czajnik na palenisku i zadaje nam pytanie: „A wy? Z jakiego plemienia jesteście?”

Pytanie na pozór nierealne, międzykulturowe, z równoległego „universum”, pytanie niczym most nad przepaścią…
Z jakiego plemienia jesteśmy?
Ach, my ludzie Europy, świat jest nieodgadniony a my nie jesteśmy jego pępkiem…
Kochani, poniżej foty z obu światów. Ułożyły mi się w pewien porządek. Zobaczcie, poczujcie

