– Oj, nie jestem gotowa na sezon – skarży się Stella – właścicielka małej knajpki w Rethymno.
– Czy kiedykolwiek jesteśmy gotowi? – wtórujemy jej ze śmiechem.
Mieszkając tu nigdy nie jest się gotowym. To wyspa niepewności, gdzie na codzień balansuje się na krawędzi euforii i strachu.

Nie wiadomo co się znów zepsuje, jak szybko da się to naprawić i na jak długo, czy deszcze zasilą zbiorniki wodne, czy wiatry nie zerwą łączy, czy oberwane z klifu głazy nie zablokują drogi, czy straż sprawnie ugasi wszystkie pożary, czy nie zatrzęsie się ziemia…
Nie wiadomo też, jaki będzie sezon, kogo tym razem spotkamy, jakie niezwykłości odnajdziemy na szlaku, co kryje się za kolejnym załomem…

Ostatnimi czasy żyćko daje nam w kość. Nocą łapiemy szybki i nerwowy sen, żeby rano obudzić się z listą kolejnych rzeczy do naprawienia, spraw do załatwienia, ognisk do zagaszenia. Myśli wciąż bąbelkują, zduszone pod szarym, wiszącym tumanem pyłu z Afryki, ciało pracuje z wysiłkiem w parnym, gorącym powietrzu. Nie dziwne, że słowa nie spływają łatwo na ekran komputera w równych, jasnych ciągach.
Ot, wiosna… Z jednej strony uwielbiam jej zieleń i świeżość. Z drugiej strony czuję tę nerwowość w powietrzu, zapach świeżej farby i werniksu, warkot wiertarek i stukot młotków – mozolny wysiłek, który wiąże się z nadzieją i lękiem, ponownym wykluwaniem się z zimy, z jej wilgoci, brudu, senności i pajęczyn…
To jest ta pora, gdy nagle to i owo się psuje, a wszyscy dobrzy monterzy są zajęci pracą w hotelach.
To jest ta pora, gdy nagle kumulują się wszystkie cięższe prace, o których mówiliśmy: „A to zrobimy wiosną, jak się całkiem rozpogodzi”
To jest ta pora, gdy przychodzi czas na zmiany, nowy kolor we wnętrzu, świeże ziółka w donicach, nowe okna, nowe meble ogrodowe, nowe zasłonki, nowe ścieżki i ścieżynki…
To jest ta pora, gdy czas zdrapać stare i zniszczone, wyplenić, wypielić, zasadzić, wymienić, zasiać, nawieźć, zgrabić, wyrzucić…
To jest również ta pora, by przemierzyć znów dawne szlaki, sprawdzić jak się mają po zimie, zanim zabierzemy tam naszych Gości.
I tak po kolejnej rozmowie z panem od łączy, pieląc zagon chwastów, wycieram pot z czoła i mówię sobie w duchu: „Tak, a jednak tu czuję się wciąż szczęśliwa, tak, z całą pewnością chcę tu być.”
Prace ogrodowe, których nie cierpię skłaniają mnie do moich rozkmin.
Bo właściwie sama nie wiem, jak to jest…
Jestem przeszczęśliwa i nie żałuję decyzji o przeprowadzce. Choć jednocześnie muszę przyznać, że nie mam tu poczucia bezpieczeństwa, takiego które pamiętam z Polski. Brało się ono z powtarzalności i rutyny, złudnego poczucia, że jutrzejszy dzień będzie podobny do tego, który właśnie mija. Cóż sezonowy charakter naszego wyspiarskiego życia nie sprzyja rutynie.
Paradoksalnie może to właśnie brak tego słodkiego poczucia bezpieczeństwa sprawia, że czujemy się tu szczęśliwi?

Czy to szczęście na krawędzi euforii i strachu odczuwa się mocniej niż szczęście osadzone w spokojnej, bezpiecznej codzienności?
Być może ulotne i niestabilne chwile szczęścia odznaczają się wyraźniej w nieustannej niepewności zdarzeń na tej surowej, samotnej, wystawionej na żywioły wyspie?
Czujemy, że spełniliśmy nasze społeczne role, przedreptaliśmy zalecane ścieżki edukacji i kariery.
Tu na Krecie żyjemy nowe życie, pełne momentów, które burzą krew, tworzą nowe połączenia nerwowe, przyspieszają oddech, każą na nowo kreować i wykorzystywać potencjał, odnajdywać umiejętności, o których istnieniu nie mieliśmy pojęcia.
Być gotowym, choć niegotowym…

Wyczyściliśmy nasz wiejski dom i studio w Rethymno, wymieniliśmy okna, wywaliliśmy brązy po dawnych właścicielach, wprowadziliśmy sporo bieli i błękitu, zasadziłam rozmaryn, miętę i bazylię. Naprawiliśmy wszystko, co było zepsute. Działa prąd, śmigają nasze auta i internety. Ufff…
Pada deszcz. Może zmyje powłokę szarego pyłu znad Sahary. Może przeczyści szare niebo, znów do krystalicznego błękitu.
Deszcz zamienił się właśnie w grad i burzę. Nie wiem, jak to zniesie moja bazylia i zagon sałaty. Ale przynajmniej wciąż mamy prąd.
Czekam na sezon. Gotowa i niegotowa…
