Mieliśmy dziś „zrobić” sobie Aradenę od mostu po Sfakię. Duża rzecz. Taki był plan.
Po drodze jednak zainteresował nas pewien hotel. Wydawał się idealny dla jednej z naszych grup w przyszłym sezonie. Przemiła właścicielka o imieniu Zoi, czyli „życie” po polsku, pokazała nam pokoje, po czym uraczyła nas kawką i ciasteczkami. Pogadaliśmy o naszych zimowych zajęciach, o naszym domu w wiosce, o ewentualnej współpracy i obiecaliśmy, że wpadniemy wieczorem, gdy jej mąż i syn wrócą z gaju oliwnego.
– Odpuścimy dziś tę Aradenę. Nie zdążymy – uradziliśmy wspólnie wsiadając do auta. – Do Loutro się przejdźmy.
– Tak. Loutro to dobry plan.
W Sfakia zatrzymaliśmy się na chwilę u Jorgosa pogadać o pokojach na przyszłoroczny obóz wędrowny.
Omówiliśmy pogodę, zbiory oliwek, powodzenie minionego sezonu. Wypiliśmy kolejną kawkę. Jorgos zapisał naszą rezerwację na serwetce, uścisnęliśmy sobie dłonie, zrobiliśmy zdjęcie serwetki i zadowoleni ruszyliśmy do auta.
– Nici z tego Loutro. Nie zdążymy – uznaliśmy wspólnie.
– Aaaa… Walnijmy się na plaży – zaproponował Marko. – Tej tam wiesz, tej pustej.
– Tak. Plaża to dobry plan – zgodziłam się.
Na plaży zakłóciliśmy spokój dwóm golasom. Obrzucili nas niechętnym spojrzeniem. Postanowiliśmy zatem ukryć się przed tym gołym tłumem w skałkach nieopodal. Już mieliśmy się rozsiąść ale zwróciła naszą uwagę ścieżka ginąca wśród frygany.
– To może sprawdźmy, gdzie nas wyprowadzi, co? Może na kolejną plażę? – zaproponowałam
– Tak, przejdźmy się. To dobry plan – zgodził się Marko.
Szliśmy chwilę w milczeniu, podziwiając skalne formacje tego odcinka wybrzeża.
– Kamper tam stoi? – zapytałam. – Zobacz..
– Skąd by tam się wziął? – zasępił się Marko. – Tak, pośrodku frygany.
– Podejdźmy tam, sprawdzimy co to i wrócimy na plażkę, co? – zapytałam
– Tak, tak zróbmy, dobry plan.
Miło nam się szło. Minęliśmy nadmorską jaskinię, zapatrzeni w przejrzystą, błękitną toń.
– Zobacz, dzwonnica – zauważył Marko. – To nie kamper, to kościółek w grocie
Odwinęliśmy drut zaplątany na gwoździu, drzwi ustąpiły.
W środku powitał nas święty o łagodnych rysach twarzy, w czerwonej szacie, z Biblią w dłoni.
– Ach, no jasne, święty Paweł tu mieszka – szepnęłam.
Grotę pomalowano na biało. O ściany stały oparte ikony kolejnych świętych, w foliowej torbie leżały świeczki a przy kadzielnicy ktoś pozostawił kartki z kalendarza z wypisanymi imionami członków rodziny i prośbą o zdrowie.
– W cudnym miejscu mieszkasz, święty Pawle – zadrutowałam drzwiczki od kapliczki. – Wracamy na plażę?
Marko patrzył w stronę imponujących klifów.
– Ja wiem? Skoro już tu doszliśmy? Sprawdźmy jeszcze ten wąwóz tam w dali – zaproponował. – Wygląda tak, jakby uchodził do całkiem ciekawej zatoczki.
– Tak, to dobry plan – stwierdziłam.

Przez kilka minut przedzieraliśmy się przez fryganę, aż dotarliśmy do zagrody pasterza. Spłoszyliśmy stadko owiec z zadkami pomalowanymi na niebiesko. Ale szło nam się już teraz znacznie wygodniej bo znaleźliśmy drogę szutrową.
– Podejdziemy tym szutrem do góry i stamtąd będzie już widać wąwóz – ucieszyliśmy się. – Zajrzymy za ten klif i wracamy na plażę, nie?
– Tak, to dobry plan.
Nad górami wisiały już ciężkie chmury, ale słońce wciąż oświetlało kolorowe ule na łące i białe zabudowania wioseczki na szczycie. Szuter poprowadził nas klifem nad wąwozem. Zauważyliśmy ścieżkę na dnie wąwozu i już nawet mieliśmy szukać do niej zejścia, gdy nagle go dostrzegliśmy.

– Ten kościółek. Tam. – szepnęłam podekscytowana. – Ja już go kiedyś szukałam. I nie znalazłam. To chyba ten.
Stał wśród starych drzew oliwnych, w połowie wzgórza. Jego niskie płowe ściany zlewały się z otoczeniem.
– Sprawdźmy – Marek nie zastanawiał się wiele. Zostawiliśmy za plecami morze i obietnicę zatoki.
Znaleźliśmy zarośniętą ścieżkę i szybko ruszyliśmy w górę.
Otworzyłam skobelek. Drzwi ustąpiły.
– Tak. To tu. – powiedziałam wzruszona. Z XIVwiecznych fresków patrzyli na nas święty Jerzy, zabijający smoka, gotowany w kotle, dręczony żelaznymi widelcami, Pantokrator w głównej nawie o groźnym, chmurnym spojrzeniu, wreszcie dumni patroni, którzy ufundowali kościółek, wdzięczni św. Jerzemu za ocalenie wioski od saraceńskiego jarzma.

– Znalazłam cię nareszcie święty Jerzy. W magicznym gaju mieszkasz doprawdy.
– Wiesz, już chyba bez sensu cofać się do plaży tą samą drogą – stwierdził Marek. – Chodźmy lepiej w górę do wioski.
– Tak, to dobry plan – uznałam i ja. – Wrócimy asfaltem.

Słońce stało już nisko nad zachodnim horyzontem, gdy znów schodziliśmy na tę samą plażę, od której zaczęliśmy wędrówkę.
Para golasów wciąż tam leżała. Tym razem popatrzyli na nas ze zdziwieniem.
– Dzień świstaka – zaśmiałam się.
Położyliśmy się w skałkach.
– Idealny plan dnia dziś zrealizowaliśmy – popatrzyliśmy na siebie rozbawieni.
Czasem nie ma co się upierać.
Może nie dotrzemy tam gdzie planowaliśmy. Może dotrzemy tam, gdzie nie planowaliśmy dotrzeć.
