W naszym wiejskim, kreteńskim domku dzieją się czasem sceny tragikomiczne. Bywa, że codzienność zburzy krew, a zwykła transakcja, choćby zakupu biletów lotniczych do Polski, rozpali emocje do czerwoności.

W przytulnym wnętrzu naszego domu grzeje nas płomień kozy i rozleniwiający zasięg wifi. Wifi jednak domu naszego nie opuszcza, gubi się gdzieś na tarasie, przy donicy z szałwią, tuż przed schodami na dach. Panuje tam czarna dziura elektronicznej pustki, niedostępna, umykająca wszelkim sieciom i falom.
Dopiero na dachu można mieć nadzieję na Tę Jedną Kreskę Zasięgu, ulotną i nieprzewidywalną.
Dziś rezerwowaliśmy grudniowe bilety do Polski. Niestety transakcja zawiesiła się w oczekiwaniu na płatność, bo bank postanowił do nas zadzwonić celem dodatkowej autoryzacji, z góry skazanej na niepowodzenie z powodu braku sygnału telefonicznego w naszym kreteńskim domku.
Rada nierada przerwałam rozwieszanie prania na tarasie i poczłapałam na dach w poszukiwaniu Tej Jednej Kreski. Znalazłam ją przy niebieskim stoliku zbitym przez Marka z europalet. Zrezygnowana wcisnęłam wszelkie kolejne numerki infolinii banku, wysłuchałam wszystkich koniecznych melodyjek, powtórzonych kilkakrotnie dla utrwalenia.

– Całe szczęście piękna pogoda – pomyślałam sobie i popatrzyłam z ulgą na niebieskie niebo nad wioską.
Pan z infolinii bardzo uprzejmie poinformował mnie, że to wszystko dla mojego bezpieczeństwa, co oczywiście doceniłam.
– Ja tu panią zweryfikuję i zaraz przyspieszę do pani kontakt naszego pracownika w sprawie autoryzacji – objaśnił pan z infolinii
– Ojej – stęknęłam. – Czyli ktoś do mnie będzie dzwonił? Bo wie pan, ja siedzę właśnie na dachu. Mam tu Tę Jedną Kreskę, i nigdzie indziej jej nie mam. Ja na wsi mieszkam. W Grecji.
Pasące się na wzgórzu owce ze stada sąsiada – Spirosa pobekiwaniem zweryfikowały moje aktualne położenie.
Pan zamilkł na chwilę.
– Bardzo proszę posiedzieć jeszcze chwilę na tym dachu, dobrze? – poprosił po chwili. – Za chwilkę zadzwonimy. Naprawdę. A w międzyczasie może byłaby pani zainteresowana kredytem? Mamy tu doskonałą ofertę kredytową.
Popatrzyłam przez moment na czarny pojemnik na dachu, który dziś rano napełniliśmy zapasem oleju na zimę. Rozbawiona policzyłam, ile można byłoby tego zimowego oleju kupić za taki kredyt.
– Dziękuję panu bardzo – odmówiłam grzecznie. – Bardzo zależy mi na czasie, chciałabym szybko popchnąć tę transakcję. Bilety lotnicze na święta w kraju kupujemy. Rozumie pan.
– Oczywiście. Za chwilę zadzwonimy. Pani posiedzi jeszcze na tym dachu – pan chyba sam zaczął się bawić tą rozmową. – Pewnie ładnie tam pani ma na tym dachu.
Rozejrzałam się dokoła po zielonych wzgórzach i potwierdziłam, że tak, owszem, bardzo ładnie tu mam na tym dachu.
W międzyczasie na dach przyszła ruda kotka Agatka. Zdawało mi się, że swym kocim ruchem nieznacznie przesunęła Tę Jedną Kreskę, więc i ja przeniosłam się na sparciały leżak. Zanurzyłam dłoń w jej rudą sierść, gdy zadzwonił telefon. Oparcie leżaka rozdarło się z trzaskiem pode mną i łupnęłam siedzeniem o podłogę.

Wygrzebując się z leżaka, podałam wszelkie konieczne informacje, znów grzecznie podziękowałam za ofertę kredytową i poprosiłam o szybkie popchnięcie transakcji.
Sukces! Przynajmniej tak nam się wydawało. Transakcja przeszła, ale pośrednik rezerwacji lotniczych nie przesłał ostatecznego potwierdzenia zakupu biletów.
Tym razem Marko wziął na siebie przedzieranie się przez gąszcz kolejnej infolinii. Przeklinając pod nosem, słuchał niekończących się muzyczek i wybierał ze złością kolejne numery na klawiaturze w oczekiwaniu na kontakt z konsultantem.
Po dwóch godzinach ustaleń, przekleństw, kolejnych telefonów i muzyczek, gmail wypluł wiadomość, że cena biletu „w międzyczasie” wzrosła o 1500zł i proszą o pilną wpłatę.
– Jakbyśmy do Bangkoku lecieli – rzuciłam porządnie już w…….a.
Po kolejnych rozmowach na szczycie z uprzejmymi panami i paniami, rezerwacja została anulowana a my wróciliśmy do punktu wyjścia.
Rada nierada rozpoczęłam proces rezerwacyjny na innej stronie. Przebiegał dość łagodnie, zbyt łagodnie jak na nasze standardy. I tym razem również na ostatnim etapie, system płatności dostarczył nam prawdziwych emocji i skoków ciśnienia, żądając weryfikacji kodem wysyłanym na telefon komórkowy z 30 sekundowym limitem czasu na wpisanie kodu.
Rrrrany!!! Toż to była Formuła1. Dopracowana w każdej sekundzie operacja, niczym ta scena z Mission Impossible, gdy Cruise zwiesza się na linie nad skarbcem.
Marko w blokach startowych namierzający Tę Jedną Kreskę na stanowisku na dachu.
Ja na dole w domu z drżącym palcem wiszącym nad klawiaturą kompa, aby zsynchronizować wysłanie kodu z akcją na dachu.
Ciągnące się w nieskończoność chwile oczekiwania na brzęk smsa na dachu. Tykające niczym bomba odliczanie do 30 sekund na dole. I potem błyskawiczna akcja ze zbieganiem z dachu, z narażeniem życia, by zdążyć. Ostatnie 5 sekund.
I co? I d…a!
Bo blokada ekranu na telefonie, bo gdzie te okulary do bliży, bo te cyferki takie malutkie, bo zgasło…
Więc kolejna próba! Start! I jest!!! Sukces!!! Tym razem doskonała koordynacja. Wszystko zsynchronizowane perfekcyjnie.
Czerwoni z emocji, usiedliśmy zmachani i spoceni. Pogratulowaliśmy sobie powodzenia akcji. Kozy Spirosa zameczały zgodnie na wzgórzu w dowód uznania.

Tylko ruda Agatka popatrzyła na nas obojętnie, przeciągnęła się i poszła na dach dopilnować Tej Jednej Kreski.