Opa! Zatańczmy na panigiri!

with Brak komentarzy

 

 

– Marko, zatrzymaj się, zatrzymaj! Koncert, jakiś koncert! Afisz! Jest afisz!

Z początku widywaliśmy je rzadko. Wisiały na słupach albo na ścianie piekarni. Stargane wiatrem afisze, a na nich z reguły postać z lirą, data, miejsce i jeszcze cena, 15 euro w tym pełne menu. Koncerty odbywały się gdzieś daleko, w nieznanych nam miejscach, dwie godziny drogi z naszej wiochy. Więc czekaliśmy spokojnie.

Aż tu nagle, gdy zaczęły na dobre ryczeć cykady a słońce stało się bezlitosnym oprawcą, z początkiem lipca, dotarła w nasze rejony fala kreteńskich wioskowych panigiri – zabaw z muzyką i tańcem. Teraz na każdym kroku atakują nas afisze z nazwami sąsiednich wiosek, które organizują panigiri. Z plakatów spoglądają srogim wzrokiem poważni, brodaci mężczyźni w czerni, niczym wojownicy z czasów tureckiej okupacji, tylko zamiast broni dzierżą w dłoniach lirę oraz lauto. Poważna sprawa….Na dobrą sprawę moglibyśmy spędzać na panigiri co drugą noc…Gdybyśmy tylko mieli tyle siły…

Bo trzeba wiedzieć, że panigiri trwa od 21.30, do wczesnych godzin rannych. Zrozumiałe więc dlaczego towarzystwo schodzi się dopiero po północy.

My na panigiri stawiliśmy się o 22.30. Kapela jeszcze nie grała. Sporo stołów było pustych. Trwała biesiada. W ramach „pakieto” przysługiwała sałatka grecka, tzatziki, frytki i do wyboru kurczak, souvlaki lub brizola, wino lub piwo. Starszyzna gościła się, dostojnie unosząc w górę szklaneczki z winkiem, dzieciaki biegały wokół stołów, wyjadając frytki z talerzy, stoły młodych szykowały się do całonocnej imprezy zamawiając baterie piwa. Długowłose, zgrabne dziewczyny paradowały na wysokich koturnach, młodzi mężczyźni w czarnych koszulach całowali się w policzki na powitanie, większość z brodami przyciętymi zgodnie z obowiązującą modą.

Cóż…. Nie znaliśmy tu nikogo. Byliśmy też jedynymi „obcymi” na tej imprezie. Tu się spotkały całe klany Kreteńczyków, klany rodzinne, wioskowe, szkolne, przyjacielskie, męskie i kobiece. Witali się, zajmowali stoły, klepali po ramionach, gotowi na całonocną zabawę w ulubionym gronie.

Poczułam jak bardzo jestem „odklejona”, daleka od rodzimej kultury imprezowania, daleka od rodziny, przyjaciół i wciąż niezasymilowana z miejscowym obyczajem. Byłam tu nie po to by się bawić, ale po to by zobaczyć jak bawią się inni.

Oddałam się więc urokowi obserwacji, wiedząc, że wszystko przyjdzie powoli, siga – siga.

Kapela pojawiła się na pół godziny przed północą, „dosiedli” gitary, liry, lauto, darabuki i … kobzy. Ze sceny popłynęła energia. Transowe rytmy szybko wyciągnęły najedzone towarzystwo do tańca. Lider klanu zamieniał kilka słów z muzykami, wrzucał parę euro do koszyczka, a pozostali już odnajdowali swoje miejsce w kręgu, łapali się za ręce, gotowi by ruszyć do pierwszych taktów. Tańczyli tradycyjne tańce kreteńskie: chanioti, sousta, malevizioti, nawet pentozali, i znów chanioti i malevizioti i jeszcze raz chanioti, i kolejny klan, kolejny stół, i chanioti i malevizioti i znów… do rana.

Czy ja lubię kreteńskie tańce? Hmmmm…. Z jednej strony je uwielbiam, z drugiej – nie cierpię. Dlaczego uwielbiam? Bo dla mnie tańce w kręgu to fenomen społeczny. Każdy taniec to konkretna sekwencja kroków, wbijanych do głowy i do ciała od dzieciństwa, niezmienna i pewna jak fundament. Wszyscy te kroki znają i wszyscy je zatańczą, niemal automatycznie, gdy tylko nadarzy się okazja. Tu nie ma gadania, że nie umiem, nie wiem, nie pójdę, nie znam kroków, więc jestem gorszy, jestem poza grupą, sam, na boku. Bierzemy się za ręce, cała nasza kochana „parea” (towarzystwo, zgrana paczka) i jesteśmy razem, tańczymy razem. Młodzi i starzy, dzieciaki i seniorzy rodu, razem, za ręce. Nikt nie jest wykluczony, bo nie ma „drygu”. Każdy może korowód poprowadzić, jeśli tylko zechce i tak długo jak zechce. Każdy może w dowolnym momencie do korowodu dołączyć albo go opuścić. Bywa, ze na parkiet wylegną goście z całej wioski, albo i kilku wiosek, wszystkie klany razem, w olbrzymim, zawijającym się do środka korowodzie – ślimaku, gdzie już nie wiadomo czy to wciąż jeden korowód, czy może kilka wirujących kręgów.

Jeden muzyczny kawałek potrafi trwać i do pół godziny, dopóki starcza ochoty i energii tancerzom. Muzycy grają tyle ile trzeba, obserwują parkiet, widzą kto pierwszy w korowodzie, czy przyspieszyć, czy zwolnić i czy parea już się nasyciła tańcem.

Uwielbiam to poczucie wspólnoty, pewnego rodzaju równości, bycia częścią grupy. Obserwując zwijający się niczym ślimak korowód tancerzy, zazdroszczę im tego cudownego, zaklętego w tańcu narzędzia dającego tyle energii grupy, poczucia przynależności, bezpieczeństwa, bycia razem ponad pokoleniami.

Na parkiet wychodzą też grupy przyjaciół i całe rodziny. Na festiwalu w dolinie Amari na scenę weszła gromada dziadków. Czarna koszula, włos siwy na głowie, brzuch zwisający nad paskiem… Powitał ich aplauz, oklaski i okrzyki zagrzewające do tańca. Opa! Dziadki wzięli się za ręce i z wielką krzepą, uśmiechem na twarzy i ogniem w oku rozpoczęli swoje chaniotiko. To nic, że dwóch panów kończących korowód ledwie powłóczyło nogami. Znaleźli się też i tacy, którzy poderwali się do wyskoku, tak jak to pewnie za młodzieńczych lat bywało. Publika reagowała entuzjastycznie na każdy ich wyczyn.

Z kolei na panigiri w naszej wiosce wyszli do tańca młodzi mężczyźni. Tańczyli skoczny i żwawy malevizioti, zamaszyście, po męsku. Parkiet opanowała młodzieńcza, męska energia. Każdy miał czas by poprowadzić korowód i podtrzymywany przez przyjaciela mógł zaprezentować swoje kombinacje wyskoków i obrotów. Młodzi faceci biorą się za ręce i tańczą razem? I to w dodatku tradycyjny, ludowy taniec? I nie, nie noszą apaszek i spodni z opuszczonym krokiem. Normalna młodzież, która chce pobawić się w swoim towarzystwie.

I niech nikt mi nie mówi, że my w Polsce mamy oberka i mazura. Guzik mamy. Kto to umie zatańczyć? Czy dzieciaki uczą się tego w szkole? Całonocna impreza z ludową kapelą? Co dwa dni? I wcale nie wesele. Kto to słyszał? Kto pójdzie w kujawiaka? Młodzi razem ze starszymi? Faceci wspólnie w jednym tańcu? Obciach! Disco polo może, co? Ech…

Ale jest też coś czego w greckich tańcach nie lubię. Nie ma w nich miejsca na indywidualność i improwizację. Owszem, mężczyzna prowadzący korowód może podtrzymywany przez drugiego wykonać kilka imponujących wyskoków w górę. I widać, że panowie młodsi i starsi chętnie pokazują swoją skoczność, sprężystość, zwinność. Wybijają się wysoko w górę klepiąc dłońmi po udach i butach, by potem miękko wylądować i zakończyć popis kilkoma obrotami. Po czym kolejni panowie zajmują miejsce prowadzącego korowód i prezentują swoje możliwości, ku uciesze pozostałych. Dozwolone są przysiady, podskoki, hołupce, przeplatanki kroków. I właściwie tyle.

Cóż… jeśli chodzi o panie, niewiele jest do zatańczenia. Panie oczywiście nie skaczą, to domena mężczyzn. Kobitki co najwyżej mogą się wdzięcznie poobracać z dłońmi uniesionymi w górę, kilka obrotów w prawo, kilka w lewo, prezentacja wysokich obcasów w drobnej przeplatance kroków, ewentualnie przysiad wpleciony między obroty i dreptanie. I już. Skończony wachlarz możliwości.

Zero indywidualności i kreacji. Za to maksimum energii wspólnoty. Więc zamiast patrzeć z boku z zazdrością na krąg tańczących, co po kilku kolejnych kawałkach zaczęło mnie nudzić, postanowiłam spróbować wejść w korowód. Nie powiem, był to dla mnie był akt odwagi. Miałam śmieszne wątpliwości typu: czy można się dołączyć będąc obcym, czy wejść w środek korowodu czy na koniec, co jeśli prosta, powolna sekwencja przekształci się nagle w szybką, skoczną skomplikowaną plątaninę kroków i podskoków. Odważyłam się dopiero na drugim naszym panigiri.

I muszę powiedzieć, że świat wewnątrz kręgu jest pełen żywiołów, wzruszeń i niepohamowanej radości. Nie, nie stanę się Greczynką tańcząc ramię w ramię z Kreteńczykami.

Ale przynajmniej przez moment czuję, że jestem ciut bliżej greckiej duszy.

 

Follow CreteYourLife:

Latest posts from

Leave a Reply